Minister Stanisław Koziej o służbie w Siłach Zbrojnych PRL i płk. Kuklińskim - Wydarzenia - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego

30.04.2013

Minister Stanisław Koziej o służbie w Siłach Zbrojnych PRL i płk. Kuklińskim

Zapraszamy do zapoznania się z rozmową z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego ministrem Stanisławem Koziejem przeprowadzoną przez Henryka Pacha, prezesa Stowarzyszenia im. płk. Ryszarda Kuklińskiego. Fragmenty wywiadu opublikowane zostały w Dzienniku Polskim 29 kwietnia 2013 r. w artykule pt. "Logika brzydkiej walki".

***

Henryk A. Pach: Jest Pan generałem w stanie spoczynku, doktorem habilitowanym, profesorem nauk wojskowych i sekretarzem stanu. A ja… jestem z Krakowa. Którym tytułem mam się do Pana zwracać podczas naszej rozmowy?
Stanisław Koziej: Nie ma większego znaczenia. Choć wiem, że akurat dla Krakusa to ważne. Często na takie pytania odpowiadam – to zależy od tematu rozmowy. Jeśli mamy rozmawiać o wojsku, to pewnie najlepiej rozmawiać z generałem; jeśli o polityce, to z generałem nie wypada, więc lepiej z ministrem; jeśli o sprawach uniwersalnych – to najlepiej z profesorem. Prawdę powiedziawszy najbardziej cenię sobie tytuł profesorski. Bo generałem zostałem mianowany, na ministra powołany, a tytuł profesora zdobyłem wyłącznie swoim naukowym dorobkiem.

Już po 4-5 latach od ukończenia podchorążówki został Pan Profesor słuchaczem Akademii Sztabu Generalnego w 1970 r. W tymże roku zarządzono podwójny limit naboru do ASG. Co zadecydowało, że tak szybko znalazł się Pan w tej elitarnej uczelni?
To nie było coś nadzwyczajnego. Raczej norma – po kilku latach służby – albo studia wyższe z szansami na rozwój, albo stagnacja zawodowa na poziomie taktycznym. Myślę, że byłem dobrym dowódcą kompanii, ponadto bardzo dużo czytałem (od dziecka do dziś – to moja największa pasja, a żona nawet zazdrości, że to moja pierwsza miłość). Fascynowała mnie historia sztuki wojennej, więc gdy 49 pułk w Wałczu, w którym służyłem, otrzymał zadanie skierowania oficerów na kurs przygotowawczy do ASG, byłem naturalnym kandydatem na jedno z dwóch miejsc. Chciałem studiować historię wojskowości i myślałem o Wojskowej Akademii Politycznej, gdzie był taki kierunek. Na szczęście z-ca dowódcy 20. Dywizji Pancernej, płk Królikowski, wybił mi to z głowy. – Co ty chłopie, politrukiem chciałbyś zostać? Nie ma mowy! I nie puścił mnie na te studia. Miałem szczęście, bo jak bym dzisiaj wyglądał jako absolwent WAP?! A tak, w następnym roku trafiłem na kurs przygotowawczy do ASG. Potem już wszystko zależało wyłącznie ode mnie. Przeszedłem kurs gładko, studia z wyróżnieniem. Podobnie doktorat i habilitacja.

Kiedy i jak Pan trafił do pracy w Sztabie Generalnym (SG), do Oddziału I w Zarządzie I, którym kierował płk Kukliński? Czym Pan się tam zajmował?
Do SG trafiłem w 1978 r. Jak? Sam nie wiem. Nie zabiegałem o to, a nawet prosiłem przełożonych w ASG (płk W. Wydra, szef Oddziału Naukowego oraz T. Urbańczyk, z-ca komendanta ASG ds. naukowych), by mnie wybronili przed tym przeniesieniem. Byłem dopiero po doktoracie i marzyłem o karierze naukowej, nie sztabowej. Nie udało się. Płk. Kuklińskiego nie znałem wcześniej. Zapewne ktoś mnie zarekomendował, jako młodego naukowca często publikującego w periodykach wojskowych, znanego w środowisku. Być może doceniono mój udział w zespołach omówienia największych ćwiczeń operacyjno-strategicznych. Zespoły te przygotowywały analizy, oceny i wnioski na potrzeby podsumowywania ćwiczeń i formułowania na tej podstawie strategicznych oraz operacyjnych zaleceń realizacyjnych przez kierownika takich ćwiczeń, czyli ówczesnego MON, gen. W. Jaruzelskiego. Zgłaszałem tam różne autorskie pomysły i propozycje, które wywoływały spore zainteresowanie „seniorów” i kierownictwa zespołu.

Czy zauważył Pan, że płk Kukliński starszych wiekiem oficerów w swoim Oddz. I raczej z sympatią tolerował i nie przemęczał, a wolał pracować z młodszymi?
Tak. To się zgadza. Młodsi byli po prostu twórczy, a starsi raczej "przetwórczy".

Był Pan wtedy już podpułkownikiem. Jak Pan ocenia płk. Kuklińskiego jako stratega, intelektualistę? Jakie relacje były między wami?
Był bardzo dobrym analitykiem. Potrafił dobrze prezentować swoje oceny, opinie i propozycje. Celnie odczytywał i opisywał myśli, i wytyczne przełożonych. Był przez generałów (Szklarski, Skalski, Siwicki, Jaruzelski) wysoko ceniony. Przygotowywał dla nich niemal wszystkie ważniejsze wystąpienia o tematyce wojskowej, a niekiedy i politycznej.

Dwustronnych relacji towarzyskich nie utrzymywaliśmy. To były relacje wyłącznie służbowe: przełożony – podwładny. Starał się je maksymalnie rozluźnić, ocieplić, przenieść na stopę koleżeńską, proponował mówienie sobie po imieniu. Mówił mi po imieniu, ale ja nie mogłem się „przełamać” i cały czas, nawet prywatnie, zwracałem się „szefie” albo „obywatelu pułkowniku”. Wspólnych wycieczek nie było. Wódka – czasami na spotkaniach imieninowych. Niektóre także poza miejscem służby, wyłącznie we własnym, niemal służbowym gronie i bez nadmiernego spożywania alkoholu.

Jakie dokumenty Pan opracowywał?
Jednym z pierwszych było opiniowanie kolejnych wersji projektu najważniejszego dokumentu doktrynalnego Układu Warszawskiego pt. "Statut Zjednoczonych Sił Zbrojnych państw – stron Układu Warszawskiego i organów kierowania nimi na czas wojny". Nawiasem mówiąc było to rzucanie grochem o ścianę, bo wszystkie, liczne uwagi, zastrzeżenia i propozycje, jakie sugerowałem i były wysyłane przez moich przełożonych, ostatecznie ignorował Sztab Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW, czyli Sztab Generalny ZSRR.

Potem zajmowałem się opracowywaniem wspólnie z płk. Kuklińskim w zasadzie wszystkich dokumentów, opinii i projektów, jakie on przygotowywał (z wyjątkiem dotyczących stanu wojennego, od których zostałem profilaktycznie odsunięty, jako "element niepewny o pro-solidarnościowym nastawieniu"). Szczególnie ważnym zadaniem było przygotowywanie "Węzłowych założeń obronnych", czyli – mówiąc dzisiejszym językiem – tajnej strategii obronnej państwa.

„Albatros” – co to było i czy inni niż Rosjanie mieli tam wstęp?
Wówczas nie znałem tego kryptonimu.

… Układ Warszawski nie miał planów obronnych, tylko agresywne. Czy miał Pan dostęp do jakiejś części tych planów UW, tzw. Zachodniego Teatru Działań?
Nie. Oddział I nie zajmował się planowaniem operacyjnym i takich planów w nim nie było. To było zadanie Oddziału II (przyp. BBN). Ale inteligentny oficer mógł stosunkowo łatwo, jeśli chciał, odtworzyć sobie główne założenia takich planów analizując treści kolejnych ćwiczeń operacyjno-strategicznych prowadzonych przez Układ Warszawski, a także naszych ćwiczeń krajowych. Bo takie ćwiczenia to w praktyce weryfikacja różnych elementów realnych planów operacyjnych. Jeśli idzie o konkretne plany operacyjne UW, to w następnych latach poznałem częściowo ich treść, w części dotyczącej Śląskiego Okręgu Wojskowego, gdy odpowiadałem za nie jako szef Oddziału Operacyjnego w sztabie tego okręgu.

Czy bywał Pan w pomieszczeniu „za kratkami” w SG?
Nie. To były pomieszczenia dostępne tylko dla oficerów pracujących nad tymi planami. Nikogo innego tam nie wpuszczano, ani też nikt inny nie kwapił się tam wchodzić. Obowiązywała w SG zdrowa zasada – i mam nadzieję, że dzisiaj też tak jest – ze spraw tajnych wiem tylko to, co muszę, nic ponad to.

Czy widział Pan przed 1981 np. tę mapę Europy (z „grzybami” uderzeń jądrowych), którą nazywam „radziecki plan końca świata”, zatwierdzoną w 1979 przez gen. Jaruzelskiego i przez Gierka, który tego "Statutu ZSZ UW" nawet nie czytał.
Z pewnością tak. Bo to załącznik do planu ćwiczeń, ilustrujący założone, ćwiczebne położenie wojsk na określoną godzinę. A w takich ćwiczeniach zawsze brałem udział.

Najsłynniejsza jest mapa uderzenia na tzw. Zachodnim Teatrze Działań z XII 1970 r. podpisana przez gen. Jaruzelskiego. Jest też na niej podpis ówczesnego szefa SG, gen. dyw. Bolesława Chochy – postać niemal zupełnie usunięta z historii PRL. Przedstawiłem Panu – pochodzący z protokołów przesłuchań w 1997 r. – zapis nocnej rozmowy płk. Kuklińskiego z gen. Bolesławem Chochą, który uważał ten plan za samobójcze szaleństwo, a co najmniej idiotyzm. Po manewrach LATO’70, wbrew sobie podpisał tę mapę. W chwili przekazywania z MON do IPN w 2005 r. przez ministra R. Sikorskiego, którego Pan był zastępcą, m.in. tych dokumentów, wyższy personel MON podniósł wrzawę, że to akt naruszenia jakiejś umowy z Rosją. Proszę wskazać o jaką umowę chodzi oraz o co chodziło tym protestującym? Ja myślę, że obawiali się obnażenia roli LWP w moskiewskim UW.
Dokumenty ćwiczenia LATO 70, podobnie zresztą jak szeregu innych ćwiczeń z serii „LATO”, nie są dokumentami planowania operacyjnego i nie można ich traktować jako konkretnych „planów inwazji” UW czy ZSRR na Zachód. Odzwierciedlały one w dużym stopniu ówczesną doktrynę, a nawet fragmenty realnych założeń i planów, ale planami operacyjnymi nie były. Gen. Jaruzelski, jako ówczesny MON, zatwierdzał po prostu plany ćwiczeń strategicznych i operacyjnych przygotowywane przez SG. Przez pewien czas płk Kukliński był oficerem Oddziału Szkolenia Operacyjnego, który plany takich ćwiczeń opracowywał. Twierdzę przy okazji, że wszystkie te ćwiczenia stały na bardzo wysokim poziomie, nie tylko organizacyjnym, ale także intelektualnym, studyjnym, analitycznym.

Znam wszystkie ćwiczenia tego typu z lat 70. i 80. bo chyba we wszystkich uczestniczyłem; z reguły jako oficer zespołów omówienia ćwiczeń, przygotowujących podsumowania dokonywane przez gen. Jaruzelskiego oraz opracowujących wynikające z nich wnioski i zalecenia do szkolenia i rozwoju sił zbrojnych na następne lata. Gen. Jaruzelski osobiście bardzo się w to angażował, ukierunkowywał, poprawiał, czasami wręcz sam pisał spore fragmenty. To – w wymiarze fachowym, profesjonalnym – był najlepszy minister obrony. Pamiętam jak z jego inspiracji w czasie takich właśnie ćwiczeń rodziły się i rozwijały w naszych dyskusjach nowe koncepcje operacyjne. Np. działania operacyjnych grup manewrowych jako zgrupowań wojsk mających wykonywać szybkie i głębokie rajdy na tyły przeciwnika; koncepcje zwalczania rakiet manewrujących lub samolotów AWACS.

Dzisiaj tego typu dokumenty nie stanowią już oczywiście tajemnicy i nie wiem też, jakie umowy z Rosją (byłym ZSRR) mogłoby naruszać ich ujawnianie. Moim zdaniem, te dokumenty tylko dobrze świadczą o profesjonalizmie sztabowym i dowódczym ich wykonawców. Politycznie nic nie ujawniają, bo wszystko było i jest jasne, widoczne gołym okiem. Polska była strategicznie ubezwłasnowolniona, nie miała własnej narodowej strategii, bo nie była wolna politycznie. Zostaliśmy przez ZSRR podporządkowani sobie, a przez Zachód sprzedani na powojennym targu polityczno-strategicznym. Mieliśmy takie miejsce w geopolitycznym i geostrategicznym szyku, jaki wyznaczyli nam najwięksi tego świata. Wojsko Polskie było wykonawczym, operacyjnym trybikiem w tej machinie. I do tych zadań operacyjnych szkoliło się i przygotowywało. Operacyjne dokumenty z ćwiczeń to potwierdzają. Nasi obecni sojusznicy z Zachodu, którzy przecież analogiczne plany operacji ze zmasowanymi uderzeniami też na Polskę, ćwiczyli równie intensywnie, wysoko oceniają tamten profesjonalizm. To nie wina wojskowych po obu stronach, że przeciwko sobie ćwiczyli w ramach konfrontacji nadrzędnych systemów militarnych UW i NATO. Świat w czasie zimnej wojny był po prostu konfrontacyjnie zwariowany.

Co do gen. B. Chochy, to potwierdzam opinię o jego wysokich kompetencjach. Z całą pewnością taka rozmowa, o której opowiadał płk Kukliński, mogła mieć miejsce. Tym bardziej, że właśnie gen. Chocha był autorem bardzo ważnej książki o obronie terytorialnej Polski. Sprawy krajowe, a nie frontu zewnętrznego, były mu szczególnie bliskie. Osobiście poznałem go jako student ostatniego roku i potem młody wykładowca akademicki w ASG, gdy przyszedł w 1973 r. na stanowisko jej komendanta ze stanowiska szefa SG. To samo w sobie było ostentacyjną zsyłką. Ale gen. Chocha nie dał po sobie poznać frustracji (nawet jeśli ją miał) z tego powodu. Natychmiast zaangażował się w twórcze kierowanie uczelnią. Postawił na młodych, perspektywicznych akademików. Ja np. otrzymałem zadanie przygotowania supernowoczesnego ćwiczenia, z uwzględnieniem perspektywicznych rodzajów uzbrojenia, struktur i sposobów taktycznego i operacyjnego działania (nawiasem mówiąc ta problematyka była potem inspiracją dla mojej habilitacji w przyszłości nt. operacji rajdowych).

10 XI 1981 r. szef WSW MON gen. dyw. Edward Poradko i szef Zarządu I Szefostwa WSW płk. Figura podejmują „postanowienie o założeniu sprawy operacyjnego rozpracowania SOR nr 4079 (w niektórych dokumentach Nr 4071-?) o kryptonimie: RENEGAT – na płk. dypl. Ryszarda Jerzego Kuklińskiego, s. Stanisława. Uzasadnienie: w dn. 7/8.11.1981 r. opuścił nielegalnie granice Polski wraz z najbliższą rodziną.” Nic więcej. Ledwie w dwa dni (w tym niedziela) po ostatniej naradzie w SG i bankiecie w ambasadzie ZSRR. Wynika z tego, że w tamtym wojsku wystarczyło w poniedziałek nie przyjść do pracy, by zostać uznanym renegatem. Fakt opuszczenia kraju w dniu założenia SOR nie był niczym potwierdzony. Jak się Pan czuł w takim systemie?
O działaniach służb specjalnych niewiele wiedziałem. Bardziej dokuczliwe, denerwujące, frustrujące i wywołujące odruchy buntu było jawne zniewolenie i tłamszenie osobowości człowieka. Przykładem był np. stosunek do religii. Ślub kościelny brałem skrycie w innej miejscowości, niż pełniłem służbę. Moje dzieci znają chyba wszystkie kościoły w Warszawie, bo na msze niedzielne chodziliśmy co tydzień do innego, aby zmylić trop. Politrukom [HP: oficerowie polityczno-ideologiczni LWP] się nie ufało. Warto powiedzieć o różnicy między zawodowymi politrukami, etatowymi pracownikami aparatu politycznego, w tym pracującymi także etatowo w strukturach władz partyjnych, a ludźmi pełniącymi nieetatowe funkcje partyjne z wyboru. Pierwsi byli obcymi aparatczykami, wzbudzającymi nieufność, drudzy – to ludzie swoi, wybierani z reguły dlatego, że cieszyli się szacunkiem i zaufaniem w swoim środowisku.

Pierwszy plan działań operacyjnych ww. SOR powstał 18 XI 1981, w kolejnym z 10 I 1982 ppłk St. Koziej pojawia się w grupie 9 wyższych oficerów SG i kilkunastu pracowników cywilnych wojska, a to z powodu, cyt.: „bliskich kontaktów z „Renegatem””. Szefostwo WSW zaleca poddać Was, cyt.: „aktywnej i systematycznej obserwacji środkami pracy operacyjnej w celu ustalenia: a) zachowania się w miejscach pracy oraz zamieszkania, b) ewentualnego zainteresowania się tą grupą przez przedstawicieli obcych służb specjalnych, c) czy nie usiłujecie nawiązać kontaktów z „Renegatem”. Uzyskiwane z tych przedsięwzięć materiały – zaleca Szefostwo WSW – analizować pod kątem planowania dalszych przedsięwzięć w tej sprawie. (…) Niezależnie od podejmowanych czynności dokonać analizy dotychczas zebranych materiałów na wymienione osoby wojskowe i cywilne rekomendowane do pracy w wojsku przez „Renegata”, z możliwością usunięcia ich ze SG.” Założono Wam podsłuchy telefoniczne w pracy i w domach oraz śledzono korespondencje. Przy nazwisku ppłk Koziej zarządzono, cyt.: „Spowodować aby nie wracał do SG.” To kiedy Pana wyrzucono z SG i kto Panu to zakomunikował?
W 1980 r., jak większość Polaków, dałem się porwać Solidarności. Uwierzyłem, że mamy szansę na zmiany i trzeba ją wykorzystać. I jeżeli wszyscy będziemy tego chcieli, to nikt nie jest w stanie nam przeszkodzić. Zgodnie z tym przekonaniem zacząłem postępować. Pozazawodowymi sprawami w wojsku można było się zajmować tylko w ramach struktur partyjnych. Nastąpiło ogromne, coraz słabiej kontrolowane przez "naczalstwo", ożywienie życia partyjnego także w SG. Właśnie na zebraniach partyjnych zacząłem publicznie głosić "rewolucyjne" poglądy i propozycje. Sprzyjał im płk Kukliński w rozmowach prywatnych lub w dyskusjach na zebraniach oddziałowej grupy partyjnej. Jednakże potem na wyższych forach partyjnych unikał zajmowania stanowiska. Milczał, gdy ja wygłaszałem "buntownicze" opinie. Miałem o to do niego pretensje. Dziś rozumiem, że była to jego taktyka ochronna, aby nie ryzykować dodatkowego zainteresowania służb.

Kierownictwo uznało, że z uwagi na publiczne prezentowanie prosolidarnościowych postaw jestem elementem niepewnym i lepiej się mnie pozbyć. Decyzję podjął i nakazał ją wyegzekwować szef SG, gen. F. Siwicki. Już w 1980 r. chciano mnie usunąć. Ale wówczas tzw. "doły partyjne" stanęły w mojej obronie. Tzw. badania nastrojów wskazywały, że pracownicy pionu operacyjnego negatywnie oceniali zamiar służbowego ukarania mnie za głoszone poglądy. Przełożeni wycofali się. Moje dni były jednak policzone. Zostałem odsunięty od specjalnych prac prowadzonych przez płk. Kuklińskiego (jak później się okazało, były to prace nad stanem wojennym).

Latem 1981 r. zostałem ostatecznie usunięty ze SG pod pozorem skierowania na tzw. praktykę do 15 Dywizji Zmechanizowanej, do Olsztyna na stanowisko szefa wydziału operacyjnego w tej dywizji. Zakomunikował mi to gen. Skalski na spotkaniu z udziałem gen. Szklarskiego i płk. Kuklińskiego. Zapytałem potem płk. Kuklińskiego – Dlaczego akurat do Olsztyna? Odpowiedział jakoś tajemniczo – Pewnie tam będą cię mogli lepiej kontrolować. Później lepiej to zrozumiałem. Latem zapewne zapadła już decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego i moja obecność w SG była zbyt ryzykowna z punktu widzenia kierownictwa (uważali zapewne, że mogłem to przekazać Solidarności, choć w rzeczywistości nie miałem z nią żadnych kontaktów). 15. DZ nie miała żadnych istotniejszych zadań przewidzianych na czas stanu wojennego.

W XII 1980 r. miała ruszyć inwazja ZSRR na Polskę. Co się wtedy działo w Sztabie Generalnym?
W 1980 r. wojsko, w tym w większości oficerowie SG, sympatyzowało z Solidarnością. Oceniam to na podstawie różnych rozmów z kolegami w tamtych czasach. Widać to było także bardzo wyraźnie na zebraniach partyjnych, zwłaszcza na najniższych szczeblach struktury partyjnej. „Najwyższe naczalstwo” było tym zaniepokojone i próbowało za wszelką cenę tonować, pacyfikować i kontrolować takie nastroje. To był kipiący garnek z podskakującą pokrywką, choć mimo wszystko ta pokrywka była jakoś względnie kontrolowana przez przełożonych. Płk Kukliński wyraźnie sprzyjał i utożsamiał się z tymi nastrojami. Aczkolwiek sam unikał wypowiedzi. (…)

Koniec 1980 r. był szczególnie emocjonalny i intensywny. Jednym z najpoważniejszych wydarzeń były zapewne owe radzieckie mosty powietrzne. Akurat pełniłem dyżur w grupie operacyjnej Zarządu I SG, gdy zaczęły napływać informacje o niezgłaszanych wcześniej i niekontrolowanych przez polski system kontroli przestrzeni powietrznej przelotach radzieckich śmigłowców i samolotów nad terytorium Polski. Powstała bardzo nerwowa i niepewna sytuacja. Szef pionu operacyjnego SG, gen. Jerzy Skalski był tym bardzo wzburzony. Co robić, gdzie i jak interweniować w tej sprawie? Po pewnym czasie, w ciągu dnia sytuacja się uspokoiła. Oceniam, że Rosjanie po prostu zademonstrowali swoją siłę i determinację, aby zastraszyć, zaszantażować władze polskie i wymusić na nich bardziej zdecydowaną postawę wobec Solidarności. To był chyba przełomowy moment, po którym władze polskie zaczęły poważnie brać pod uwagę konieczność zastosowania własnej, siłowej opcji wobec Solidarności. 8

Zgadzam się z opinią płk. Kuklińskiego, że stanu wojennego, można było uniknąć. Wymagałoby to jednak ogromnej odwagi i wzięcia na siebie odpowiedzialności za ryzyko zdecydowanego pójścia na współpracę z Solidarnością. Gdyby Rosjanie widzieli, że Polacy wszyscy są zjednoczeni – rząd, partia, wojsko, Solidarność, kościół – nie podjęliby ryzyka interwencji zbrojnej. Odpowiedzialność za to, że do porozumienia nie doszło i straciliśmy całą dekadę, leży oczywiście po stronie ówczesnych rządzących. To od elity władzy, dysponującej wiedzą, przygotowaniem i instrumentami państwa, a nie od spontanicznego, emocjonalnego ruchu społecznego, jakim była Solidarność, należało oczekiwać opartego na racjonalnych przesłankach, ale odważnego poprowadzenia polskich spraw w tym ważnym momencie. Stan wojenny był decyzją z punktu widzenia władzy najprostszą, ale chyba najgorszą.

Naciski Rosjan na władze polskie były bezceremonialne. Zależało im na użyciu wszelkich środków, aby stłumić Solidarność rękami Polaków. Nie chcieli być zmuszeni do interwencji. Jesienią 1980 r. było ich bardzo ostre oświadczenie krytykujące publicznie rządzących wówczas Kanię i Jaruzelskiego. Wymowa była jasna – jesteście słabi, nam potrzebni są mocni, możemy was zamienić. Pamiętam, że tego dnia przypadkowo spotkał mnie na korytarzu przed drzwiami mojego pokoju gen. J. Skalski i zagadnął – No, to co o tym sądzicie? Nawet nie musiał mówić o czym, bo w tym dniu wszyscy tym żyliśmy. – Niedobrze, niesprawiedliwie, powinniśmy wszyscy wspierać naszych przywódców – odpowiedziałem. – No widzicie – to była wyraźna aluzja do moich krytycznych wobec władz i sprzecznych z oficjalną linią opinii, sądów i propozycji.

Szczególnie bezwzględny był marszałek Kulikow. W owym czasie, razem z płk. Kuklińskim towarzyszyliśmy Jaruzelskiemu w jego spotkaniach z Kulikowem w jednostkach wojskowych polskich i radzieckich na Pomorzu. Pod przykryciem tych wizyt odbywały się ich dwustronne rozmowy, z reguły w cztery oczy. Wspólnie z szefem [Kuklińskim] i towarzyszącymi Kulikowowi oficerami czekaliśmy w sąsiednich pomieszczeniach, w gotowości na jakieś polecenia lub odpowiedzi na zapytania. Atmosfera była bardzo napięta. Ogromnie spięci byli też oficerowie ochrony Jaruzelskiego podczas naszego pobytu w jednostce radzieckiej, ostentacyjnie obnosząc się z bronią tak, aby wszyscy, w tym Rosjanie to widzieli. Mnie najbardziej zbulwersował w pewnym momencie obrazek w czasie przerwy w rozmowach, gdy widziałem, jak mój najwyższy przełożony, minister obrony, stoi na baczność przed radzieckim marszałkiem, pełniącym przecież funkcję wyłącznie wojskową, a nie ministerialną. Gen. Jaruzelski był i jest kulturalnym, taktownym człowiekiem, i zachowywał się tak, jak wymagają tego reguły dobrego wychowania i zachowania, podczas gdy Kulikow zachowywał się arogancko, prostacko demonstrując swój lekceważący stosunek do rozmówcy. Wtedy byłem w duchu zły na Jaruzelskiego, że pozwalał sobie na takie sytuacje. Tylko co może zrobić kultura przeciwko chamstwu? 9

13 XII 1981, co Pan robił tego dnia?
Po północy z 12 na 13 XII, alarmowo ściągnięto mnie z hotelu do sztabu dywizji. Pamiętam moje pierwsze zdanie, jakie wypowiedziałem w reakcji na tę wiadomość. – Za wcześnie, trzeba jeszcze było szukać szansy porozumienia. Potem przez wiele tygodni stanu wojennego po prostu siedzieliśmy bez przerwy w sztabie dywizji, pozorując jakieś szkolenia, kontrole, zarządzając co jakiś czas przejazdy przez miasto kolumn wojskowych.

Kiedy po raz pierwszy poczuł Pan zainteresowanie kontrwywiadu (KW)?
Podczas pracy w ASG po powrocie z Olsztyna, gdy poprosił mnie na rozmowę oficer KW akademii. Poinformował mnie o śledztwie w sprawie płk. Kuklińskiego i prosił o informację, gdyby ktoś chciał się ze mną kontaktować w tej sprawie. Potem już oficjalnie nikt ze służb ze mną nie rozmawiał.

Ile razy i kiedy był Pan przesłuchiwany przez WSW po zniknięciu płk. Kuklińskiego?
Nigdy nie byłem przesłuchiwany. I to do dziś jest dla mnie największą tajemnicą.

Z notatki służbowej szefa Oddz. I Zarz. I Szefostwa WSW ppłk. A. Brylonka z 16 IV 1982 (gdzie na niealfabetycznej liście 20 nazwisk, w tym 16 starszych oficerów z gen. pilotem Jerzym Rakowskim – bo zdradził się chęcią odejścia z wojska – i czworgiem pracowników cywilnych, zajmuje Pan 10 m-ce) wynika, że KW dopiero wtedy odkrył nie tylko Pański naukowy stopień doktora – tu pierwszy raz użyty – ale i, że, cyt.: „st. spec. Oddz. I Zarz. I SzG WP. Był planowany na jego [Kuklińskiego] następcę. Kukliński czynił starania o pozostawienie go w SzG WP przed wysłaniem go na praktykę. Prezentował malkontencką postawę polityczną na zebraniach POP.” Ta malkontencka postawa brzmi tu co najmniej jak próba obalenia ustroju. Co zatem w LWP było ważniejsze, ocena partyjna, czy kwalifikacje zawodowe?
Jeśli ktoś był zdyskwalifikowany politycznie, to żadne, nawet najlepsze, kwalifikacje na nic się nie zdały. Np. gen. Bolesław Chocha był jednym z najwybitniejszych generałów czasów PRL, a mimo to został zwolniony ze stanowiska szefa SG bo za bardzo myślał w kategoriach interesu narodowego Polski.

W jakim kierunku zmienił Pan później tę „malkontencką postawę na zebraniach POP”?
Po prostu w ogóle przestałem być aktywnym członkiem partii, uznając, że to nie ma żadnego sensu. Aż do 1989 r., kiedy znowu uwierzyłem, że jednak może coś się da zrobić. Choć wysiłki przełożonych, aby hamować ponowne ożywienie w partii były podobne do tych z 1980-81, to jednak już nie udało im się tego procesu zatrzymać. Partia się zmieniała w bólach, aż upadła.

Napotkałem w aktach MON z tamtych czasów dokumenty bez dat, adresatów i podpisów, czyli dla mnie bez sensu. Znajdują się w teczkach prokuratur wojskowych, ale i Belwederu z czasów prezydentury L. Wałęsy. Gdyby nie papier firmowy MON WSW – nawet bym nie czytał. W jednym Szefostwo WSW komuś raportuje: „…po zniknięciu… dokonano stosownych zmian organizacyjno – kadrowych w m-cu służby [Kuklińskiego]” – Na czym polegały te zmiany?
Nie bardzo wiem, bo nie pracowałem już w SG. Sam postanowiłem już tam nie wracać, oceniając (jak dziś widzę - słusznie), że mnie tam nie przyjmą albo po przyjęciu usuną. Zresztą ciekawostka – gdy po zakończeniu służby w Olsztynie wróciłem do ASG na swoją prośbę, na identyczne stanowisko z jakiego odszedłem przed laty do SG, po pewnym czasie wezwał mnie gen. J. Skalski i zestrofował, że… uciekłem ze SG, nie meldując się u niego po powrocie z praktyki. Odpowiedziałem, że nie chciałem sprawiać kłopotu swoim przełożonym, którzy i tak musieliby mnie zwalniać po "sprawie Kuklińskiego".

Kwiecień 1987, cyt.: „Plan czynności operacyjnych w SOR RENEGAT" – opracował: Szef Zarządu i Szefostwa WSW, płk mgr J. Kowalczyk , cyt.: „W kwietniu 1987 r., w wydawnictwie "Kultura” paryska, ukazał się wywiad Kuklińskiego, zatytułowany: „Wojna z narodem widziana od środka". Wymieniony wywiad od 8.04.1987 r. jest rozpowszechniany fragmentami przez RWE. (…)” Zaplanowano m.in. w ust. 4.: „Prowadzenie aktywnej kontroli operacyjnej w stosunku do następujących osób: (…) pkt. 2. ppłk Stanisław KOZIEJ Zastępca Szefa Katedry Sztuki Operacyjnej ASG WP. Z uwagi na fakt bliskiej współpracy ze zdrajcą w jednym Oddziale Zarz. I SG WP. Rozpoznawać poprzez TW "RYGA””. Wg kontrwywiadowczego zrozumienia wywiadu w „Kulturze” kilku oficerów uznano za ewentualnych „dublerów” Pułkownika, którzy po jego opuszczeniu Polski w XI 1981 nadal przekazują mu tajne informacje do USA. Zaraz za Panem na tej liście jest młodszy o 5 lat od Pana kpt. Wojciech Stepek, tłumacz jęz. rosyjskiego, który pracę w Oddz. I rozpoczął w tym samym co Pan 1978 r. Jak KW WSW zajął się Panem na tę okoliczność „dublera”?
Nie wiem co wówczas robił kontrwywiad w stosunku do mojej osoby. W 1987 r. po habilitacji i napisaniu kolejnej książki, mianowaniu na docenta oraz objęciu ważnego stanowiska z-cy szefa Katedry Taktyki Ogólnej, dostałem nagle zaskakującą dla mnie propozycję objęcia prestiżowego stanowiska szefa Oddziału Operacyjnego w Sztabie Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu (jednocześnie z-cy ówczesnego szefa tego sztabu, gen. T. Wileckiego). Całe środowisko akademickie było tym zaskoczone, bo to był ogromny awans. Oczywiście propozycję przyjąłem. Zaobserwowałem nagłą zmianę na bardzo przychylne zainteresowanie moją osobą ze strony najwyższych przełożonych, z szefem SG, gen. F. Siwickim włącznie.

Dzisiaj oceniam, że ówczesne kierownictwo polityczne państwa zapewne mniej więcej w tym czasie podjęło decyzję (albo przynajmniej przyjęło jako poważną opcję) o pójściu na porozumienie z Solidarnością, sfinalizowane w 1989 r. Okrągłym Stołem. Ponieważ byłem w ich oczach człowiekiem Solidarności albo przynajmniej o identycznych z Solidarnością poglądach, być może postanowili we mnie inwestować, aby przygotować nową, inaczej myślącą kadrę kierowniczą wojska potrzebną po planowanych zmianach. Z tą też zapewne myślą zostałem też skierowany na kurs strategiczny na „Woroszyłówkę”.

To jest rok 1987. Wyników tego śledztwa nie ma w archiwach WSW (Centralne Archiwum Wojskowe) udostępnionych mi przez IPN. Szefem grupy dochodzeniowej był z-ca Szefa Zarządu I (KW) WSW płk Jerzy Bułka. Niczego obciążającego nie odkryto jak i w śledztwie p-ko płk. Kuklińskiemu, oprócz – a to dzięki „Newsweekowi” z 20 XII 1982 – że pułkownik jest w USA, a zanim tam się znalazł, był Pan pod jego wpływem i odwoził Pana po pracy do domu. Jak zatem po tak ciężkim podejrzeniu o rolę „dublera” największego w historii PRL i ZSRR współpracownika CIA, w tym samym roku wysłali Pana na „Woroszyłówkę” do Moskwy? „Dublera” Kuklińskiego na ASG ZSRR? I do tego KW WSW ŚOW nagle zaświadcza, że jest Pan do WSW, cyt.: „pozytywnie ustosunkowany”. O co w końcu chodziło? Dubler szpiega CIA pozytywnie ustosunkowany do WSW – mogę zrozumieć… Ale co tu było grane?

Z tamtych czasów raczej nie pamiętam jakichś kontaktów z KW, aczkolwiek jak potem okazało się, mniej więcej w tym samym czasie zjawił się we Wrocławiu na praktyce jeden z szefów KW z Warszawy i pewnie "przypadkowo" zamieszkał w pokoju sąsiednim do mojego w hotelu wojskowym. Także w czasie kursu języka angielskiego w 1989 r. w Łodzi przyszło mi mieszkać w jednym pokoju przez parę miesięcy z oficerem KW. Wyobrażam sobie, że KW musiał mnie dobrze "prześwietlić", aby móc wystawić konieczną opinię przed skierowaniem mnie na „Woroszyłówkę”.

Czy dziś zgodzi się Pan z opinią – w tym amerykańskich sztabowców z kilku pokoleń (m.in. np. gen. LeMay) – że autorska misja pułkownika, której Amerykanie nadali kryptonim „Mewa” przyczyniła się – poprzez zmianę doktryny obronnej USA w Europie i decyzje prezydentów USA (szczególnie Cartera i Reagana) – do ostatecznego załamania machiny wojennej ZSRR, jego upadku oraz zakończenia zimnej wojny?
Misja ta była bez wątpienia ważna. Ale zmiany globalne miały oczywiście o wiele poważniejsze przyczyny. System komunistyczny oraz centralnie sterowana gospodarka – jako sztuczne, wymyślone doktryny – nie wytrzymały konkurencji z gospodarką wolnorynkową. ZSRR załamał się gospodarczo, nie mógł dotrzymać kroku w wyścigu zbrojeń; próba odpowiedzi na program "gwiezdnych wojen" prezydenta Regana stała się przysłowiowym kamyczkiem uruchamiającym lawinę krachu radzieckiego systemu społeczno-gospodarczego.

Rzeczywiste miejsce i przeznaczenie LWP w Układzie Warszawskim, oraz postawy najwyższych dowódców LWP oddanych interesom ZSRR zostały już znacząco zdemaskowane, czy jeszcze dużo przed nami?
Oczywiście warto ciągle badać i szukać. Trzeba dokumentować i poznawać swoją historię, aby unikać powielania błędów w przyszłości. Od tego zależy postęp. Ale nawet szczegółowa ocena jednostkowych przypadków postaw dowódców LWP niewiele nam wyjaśni. Przecież nie z wrodzonej miłości do ZSRR służyli w armii będącej akurat częścią UW. To o wiele poważniejszy problem ubezwłasnowolnienia strategicznego i politycznego Polski po II wojnie swiatowej. Brakuje mi w Polsce badań i refleksji tego typu. Pojedynczy dowódcy wojskowi to małe trybiki w tej machinie, a nie jej siła sprawcza i napędowa. Polska została rzucona na żer komunistycznemu molochowi, któremu przewodził Stalin. Rzucona głównie przez zachodnich sojuszników, w tym przez USA, które potem wylewały krokodyle łzy nad naszym losem. Powinny to być raczej łzy wyrzutu ich własnego sumienia.

Co mieli robić Polacy, jako naród, w takich warunkach? Popełnić zbiorowe samobójstwo? Co mieli robić pojedynczy ludzie żyjący w tym systemie? Nie pracować, nie służyć w wojsku? Można i trzeba ich sądzić, jeśli byli cynicznymi nadgorliwcami, jeśli świadomie szkodzili innym, jeśli z wyrachowaniem działali na szkodę Polski. Byli i tacy. Ale przecież nie wszyscy, także nie wszyscy na tych najwyższych stanowiskach wojskowych. Do tego dzisiaj uporczywe demaskowanie pojedynczych osób, nawet tych słabych, ułomnych, nawet tych winnych – to zajmowanie się raczej skutkami, nie przyczynami. Jestem zwolennikiem racjonalnego umiarkowania, a nie emocjonalnej jednostronności w ocenach ludzi i zdarzeń z tamtych czasów. Do takiej życiowej filozofii i takiego wyważonego podejścia upoważnia mnie to, że pamiętam z bezpośrednich kontaktów w czasach PRL i takich ludzi, jak Kukliński czy Chocha i takich, jak Jaruzelski i Siwicki.

Tylko kto nakłoni emocjonalne kręgi społeczne do studiowania takich prac, jak choćby, np.: Rudolf G. Pichoja „Historia władzy w Związku Radzieckim 1945-1991”, John Lewis Gaddis „Zimna Wojna” wraz z lekturami wskazanymi w ich bibliografiach?! O sejmowych „mężach stanu” i ich elektoratach nie wspomnę.
Liczne środowiska od lat domagają się od władz III RP dla płk. Kuklińskiego generalskiego awansu i jednego z najwyższych odznaczeń RP. Pierwszym wnioskodawcą, jeszcze za życia pułkownika, był prof. Z. Brzeziński. Dlaczego to uznanie jeszcze nie nastąpiło?
Płk Kukliński był to człowiek uczciwy, nie był zimnym, wyrachowanym cynikiem. Wierzę, że to, co robił, robił z przekonaniem, że to jest słuszne i dobre. Dobre dla Polski. On w to wierzył i postępował zgodnie ze swoim sumieniem. Ale nie każdy tak musi rozumować. Ja np. nigdy nie zdecydowałbym się współpracować ze strukturami obcego państwa, służąc jednocześnie państwu, nawet ułomnemu, słabemu, ubezwłasnowolnionemu. Tak myśli też wielu. (…) Rozumiem więc rozterki władz państwa w tym względzie. To jest dylemat z kategorii wyższej konieczności, a nie tylko sprawa uznania indywidualnych zasług samego płk. R. Kuklińskiego.

To wygodny hamletyzm z adekwatną perspektywą. Rewizja nadzwyczajna Sądu Najwyższego z 1995 r. i umorzenie sprawy 2 IX 1997 przez prokuraturę wojskową rozstrzygnęły ten dylemat. Uzasadnienie rehabilitacji oparte na dowodach rzeczywistych, zdarzenia historyczne i wojskowe podkreślają kardynalne znaczenie tej misji dla sparaliżowania groźby apokalipsy i przyspieszenia upadku ZSRR. Tymczasem z kilku tysięcy stron akt śledztw w PRL-u wręcz krzyczą: puste zeznania wojskowych, „ustawione” przestraszonych cywili; bezowocna akcja stworzenia wietnamskiego wątku; wariant antysemicki rozważony, ale nie podjęty; niewybredne kierunki śledztwa dla stworzenia podłego wizerunku ofiary. Do 1995 r. nie przesłuchano generałów kierujących LWP i PRL, z którymi bezpośrednio pracował pułkownik! Ci tymczasem mataczyli i opluskwiali. 14-letniego „rzęcha” opla recorda wykreowali na luksusową limuzynę, wrak „Opal” z demobilu marynarki wojennej PRL na flagową fregatę CIA, a spółdzielczy dom – podobny jak wielu innych oficerów i ich samych – na wytworną willę. Zestawienia zarobków plus kredyty bankowe pokrywają się z kosztami materialnego dorobku pułkownika. Tymczasem po 1989 r. robili co mogli, by zamaskować swoją służalczość wobec ZSRR. Zdemaskowali ich nie tylko: mjr Sumiński, płk Obacz, gen. Dubicki, płk Ostaszewicz, płk Kukliński, czy prof. Z. Brzeziński i J. Nowak-Jeziorański , ale i z drugiej strony: Kulikow, Gribkow, Anoszkin i wielu innych radzieckich dowódców najwyższego szczebla. Godzili się wcześniej na nuklearne unicestwienie Polski, a teraz histerycznie podważali rehabilitację pułkownika. Co Pan sądzi o tak praktykowanym „honorze oficerskim” najwyższych dowódców PRL?
Pokazują wyłącznie negatywny kontekst całej sprawy, bo to wygodne dla nich. Oni tak samo byli w pewnym sensie niewolnikami systemu narzuconego przecież Polsce przez mocarstwa zewnętrzne, a nie wybranego przez nich. Kontekst ich działania jest także bardziej zróżnicowany niż ten, w jakim są publicznie pokazywani. Bronią więc siebie przed jednostronnie negatywnymi ocenami, atakując Kuklińskiego. To logika brzydkiej walki.

Z „Szefem, najlepszym z szefów”.
Tak zadedykowałem swoją pierwszą książkę: „płk. R. Kuklińskiemu – najlepszemu szefowi z szefów”. Bo był szefem w moich oczach doskonałym, przyjaznym, szanującym swoich podwładnych i rzeczywiście najlepszym z wszystkich, jakich do tamtej pory miałem.

Jak, z wojskowego punktu widzenia, jako strateg, ocenia Pan wkład pułkownika w przeorientowanie zachodniej doktryny obronnej i zakończenie zimnej wojny?
Doktryna wojskowa Zachodu kształtowała się i zmieniała pod wpływem realnych, bardzo wymiernych zmian w stosunku sił między Wschodem i Zachodem (zwłaszcza potencjału społeczno-gospodarczego i militarnego, a w nim przede wszystkim nuklearnego). Informacje o planach i doktrynach strony przeciwnej, zwłaszcza informacje jednego źródła, mogły być czynnikiem wspomagającym, ale nie sprawczym. Zimna wojna zakończyła się także z innych powodów, o których mówiłem już wcześniej. Polska dołożyła się oczywiście w pewnym stopniu do nich, ale były to w pierwszym rzędzie: wybór i dzialalność polskiego papieża Jana Pawła II oraz – chyba nasz największy wkład – Solidarność w 1980 r.

Operacja „Renegat”, od 1981 r. nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Proces i wyrok śmierci „na rozkaz” z 1984 był prymitywnym bezprawiem, czego dowodzi zawieszanie śledztwa, zwroty akt do prokuratury z braku dowodów, a w końcu błagalne niemal pismo sędziego, płk. K. Monarchy z 7 V 1984 r. do prokuratury o jakiekolwiek dowody zdrady pułkownika. Na uzasadnienie wyroku śmierci składają się wyłącznie domniemania, a jedynym „dowodem”, dalece pośrednim jak zauważa sąd, jest artykuł w amerykańskim „Newsweek’u” z 20 XII 1982, który… był „analizowany” pod kątem przydatności oskarżeniu w Warszawie już 15 XII 1982, czyli na kilka dni przed ukazaniem się w USA! SOR przeciwko płk. Kuklińskiemu zamknięto dopiero… 21 I 1991 r. Czy spotkaliście się jak wrócił do Polski w 1998 r. lub później?
Nie. Nie miałem takiej możliwości i bardzo tego żałuję.


(Rozmawiał. Henryk Pach; współpraca: Maciej Pach)
 

W oryginalnym zapisie rozmowy omyłkowo znalazła się błędna informacja, jakoby szefem Oddziału II w Zarządzie I Sztabu Generalnego WP kierował płk F. Puchała, który w tym czasie pełnił funkcję szefa Oddziału V – gotowości bojowej i dowodzenia.